Czas na nietypową recenzję. Zazwyczaj nie podejmuję się pisania o pojedynczych opowiadaniach, sięgam po zbiory. Łatwiej jest mi wtedy odnieść się do wybranego na tle całości. Od tej reguły jednak będą dwa odstępstwa: opowiadania ze zbioru "Bakakaj" Witolda Gombrowicza (na kiedyś) i niniejsza recenzja. Autora możecie kojarzyć z nietypowego i niełatwego do interpretacji, aczkolwiek udanego debiutu-"Szkiców dla większych całości", które znajdziecie w indeksie. Zapraszam.
Fabuła opowiadania jest niełatwa do streszczenia Bohater jest bezimienny. Wypowiada się standardowo w pierwszej osobie, jednak znajduje się na krawędzi choroby psychicznej z powodu skrajnego wyczerpania. Błąka się on po pewnej stacji metra, aby odnaleźć "pokarm". Do czego to wszystko doprowadzi, przekonajcie się już sami.
Tytuł opowiadania również jest co najmniej dziwny. Schizma jest rozumiana jako rozpad. Tutaj ujęłabym to jako rozpad jednostki, rozszczepienie osobowości. Bohater zmaga się z własnymi problemami, żyje w pewnym stopniu dwojako: w świecie rzeczywistym i fikcyjnym. W ten sposób ujawnia się również dualizm sytuacji (para). Całą tę dziwność potęguje i komplikuje dodatkowo schizofrenia, z którą prawdopodobnie zmaga się bohater. Cierpiący na tę przypadłość nie odróżniają "poziomów" życia. Bardzo często potrafią również przewidzieć pierwsze objawy choroby, co w tym przypadku raczej nie występuje. Kolejną istotną cechą jest nawiązanie do samego pojęcia paradygmatu. Jakie? Sprawdźcie.
Tytuł opowiadania również jest co najmniej dziwny. Schizma jest rozumiana jako rozpad. Tutaj ujęłabym to jako rozpad jednostki, rozszczepienie osobowości. Bohater zmaga się z własnymi problemami, żyje w pewnym stopniu dwojako: w świecie rzeczywistym i fikcyjnym. W ten sposób ujawnia się również dualizm sytuacji (para). Całą tę dziwność potęguje i komplikuje dodatkowo schizofrenia, z którą prawdopodobnie zmaga się bohater. Cierpiący na tę przypadłość nie odróżniają "poziomów" życia. Bardzo często potrafią również przewidzieć pierwsze objawy choroby, co w tym przypadku raczej nie występuje. Kolejną istotną cechą jest nawiązanie do samego pojęcia paradygmatu. Jakie? Sprawdźcie.
W tym niewielkim opowiadaniu widnieje wiele odwołań, nawiązań do twórczości innych pisarzy. Pierwsze, nasuwające mi się niemal automatycznie to ogół prozy Witolda Gombrowicza (pamiętajcie: nienawidził poetów!) Nic tutaj nie jest proste, normalne. Dziwność dziwnością pogania. Wiele z jego postaci można uznać (podobnie jak tu pana "X"), za niestabilne psychicznie, rozdarte pomiędzy dwoma światami, wewnętrznie sprzeczne i rozbite. Tutaj nie odgadniecie wszystkiego od razu. Trzeba usiąść i pomyśleć.
Wspomniałam wyżej, że istnieje tu kilka podobieństw. Drugie z nich-bezimienność bohatera, kojarzy mi się automatycznie z "Traktatem o łuskaniu fasoli" Wiesława Myśliwskiego (jest recenzja, zajrzyjcie). Właściwie nie wiadomo, kim jest, więc może nim być każdy. Jednym łatwiej jest się z nim utożsamić, innym-niekoniecznie.
Skojarzenie numer trzy? Franz Kafka i jego "Proces". Dlaczego? Bohater jest na skraju choroby psychicznej, szaleństwa. Został zamknięty, osaczony własnym umysłem, nad którym nie sposób przecież zapanować. Przeżywa swój mały osobisty dramat-z powyższego powodu czuje się nierozumiany, wykluczony ze społeczeństwa, zupełnie wyalienowany. Taki stan rzeczy podkreśla jedynie dramat osobisty i bezsens istnienia głównego bohatera.
Język opowiadania również nie jest prosty. Jak zwykle, dużo ty metafor, można wszystko wielorako odbierać (znów podobieństwo-jakbym czytała "Ferdydurke" Witolda Gombrowicza). Sama stacja metra nie jest dosłowna. Stanowi ona odzwierciedlenie kruchości i ulotności życia. Metro nigdy się nie zatrzymuje, po prostu krąży. Podobnie nasze życie-każdy dzień przybliża nas do jego ostatecznego końca. Nie zatrzymamy czasu, żadnej z chwil. Jesteśmy tylko aktorami na tej ponurej scenie codzienności.
Język opowiadania również nie jest prosty. Jak zwykle, dużo ty metafor, można wszystko wielorako odbierać (znów podobieństwo-jakbym czytała "Ferdydurke" Witolda Gombrowicza). Sama stacja metra nie jest dosłowna. Stanowi ona odzwierciedlenie kruchości i ulotności życia. Metro nigdy się nie zatrzymuje, po prostu krąży. Podobnie nasze życie-każdy dzień przybliża nas do jego ostatecznego końca. Nie zatrzymamy czasu, żadnej z chwil. Jesteśmy tylko aktorami na tej ponurej scenie codzienności.
Zapytacie pewnie, czy tym razem jest lepiej? Nie, jest tak samo. Dzieła autora można odczytywać wieloznacznie, więc chyba żadna interpretacja nie będzie tutaj błędna. Czy jest lepiej od "Szkiców..."? Dużo trudniej, zawilej i dziwniej. Autor w swoich tekstach wymaga skupienia i stałej współpracy ze strony czytelnika.
Tego opowiadania nie da się odczytać jednoznacznie trafnie. Jest ono mieszanką, łączy w sobie tematykę miłości, schizofrenii i Podobnie jak "Szkice..." powstało z potrzeby serca. Zdaniem autora bowiem jedynie taka literatura obecnie powinna mieć największą wartość dla odbiorców, nieść przesłanie, skłaniać do refleksji, zostawać w pamięci i umyśle. Niestety, jak widać, często dzieje się dokładnie odwrotnie.
Literatura jest dziedziną sztuki i jako taka powinna nieść ze sobą nie tylko emocje, ale również wartość. Świadomy przekaz, do którego autor prowadzi czytelnika w przemyślany sposób. Równocześnie nie stroniąc od rozwoju i nowych form"
"Nowe formy" to interpretacje. Właśnie ta wielość pozwala odnaleźć każdemu z nas coś innego w tekstach autora, coś dla siebie. Można również wielokrotnie do nich wracać i wciąż na nowo podejmować się ich analizy i interpretacji.
Podczas lektury czytelnikiem targają różnorodne emocje, stany: bezradność, bezsilność bo przecież o co tutaj chodzi?), zwątpienie, wyczerpanie (tutaj trzeba wiecznie myśleć i najlepiej czytać od razu całość, bo traci się wątek. Nie ma odpoczynku). Ze ,mą było podobnie, w pewnym momencie już nie wiedziałam, co tutaj jest prawdą, a co fikcją.
Po raz kolejny wracam do "Szkiców...", które były nieco "filmowe" (zajrzyjcie sobie) i zarazem romantyczne. Ja niestety za romansami nie przepadam, w żadnej formie-tutaj duży minus. Rozumiem, że to dla autora nieodłączny element życia. Dla mnie jednak jest on już zbyt przesłodzony, sztuczny, oklepany. Właściwie pojawienie się motywu miłości w jakiejkolwiek postaci, barwie, nie wnosi dla mnie niczego do żadnego dzieła. Równie dobrze można ten fragment wyciąć i też byłoby dobrze. Nie rusza mnie to. Nie wzdycham, nie wzruszam się wtedy. Wychodzę z założenia: "Jest to jest, ale jakby go nie było, świat by nie ucierpiał".
Co mogę powiedzieć? To opowiadanie nie należało do łatwych, ale podobało mi się. Trzeba usiąść, pomyśleć i każdy z nas z pewnością odnajdzie w nim coś dla siebie. Widać tutaj ogromną inspirację prozą Witolda Gombrowicza. Punkt wspólny-nielogiczność, dziwność, absurd. Mam wrażenie, że pisarz nijako "siedzi" w autorze i poniekąd dyktuje mu treść tekstów. Niestety, ale Mistrz był jeden. Mistrz, którego nikt nigdy nie podrobi, bo jesteśmy jednostkami niepowtarzalnymi. Niemniej jednak, dlaczego by nie próbować tworzyć swoich dziwactw?
Za możliwość recenzji dotychczas nieopublikowanego opowiadania serdecznie dziękuję Autorowi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz