Tamara Łempicka - wybitna, światowej sławy malarka czy skandalistka, która żyła na przekór wszystkiemu i wszystkim? Między innymi tego dowiemy się w rozmowie przeprowadzonej z Grzegorzem Musiałem, poetą i pisarzem, doktorem nauk medycznych. Jego najnowsza książka jest powieścią biograficzną poświęconą najwybitniejszej artystce ubiegłego stulecia.
1. Z wykształcenia jest Pan doktorem nauk medycznych. Skąd wzięło się zainteresowanie malarstwem?
GRZEGORZ MUSIAŁ: Malarstwo towarzyszyło mi od dziecka. W młodości nieźle rysowałem, ale nie rozwijałem tych talentów. Za to gdzie tylko mogłem, odwiedzałem muzea. Wakacyjne wyjazdy rodzinne w góry pozwalały mi poznać Kraków i jego muzea, a częste pobyty u rodziny w Milanówku otwierały przede mną galerie warszawskie. Na pamięć znałem zbiory poznańskie, a także muzeum okręgowe w mojej rodzinnej Bydgoszczy, z niezłym wyborem polskiego malarstwa współczesnego i kolekcją obrazów i grafik Leona Wyczółkowskiego. Do dziś jednym z moich ukochanych obrazów jest namalowana przez niego w 1931r. „Wiosna w Gościeradzu”: z fotelem stojącym przed otwartym na sad oknem, skąd przed chwilą ktoś wyszedł, zostawiając otwartą książkę na parapecie. Okno wypełnia lawina złotego światła, białe czupryny kwitnących w ogrodzie drzew i tiulowa firanka wzdęta do wnętrza pokoju podmuchem wiosennego wiatru. Mało znam obrazów, w których soczewka artysty tak genialnie skupiłaby w drobnym ułamku mądrość, ład i urodę świata.
2. Dlaczego akurat Tamara Łempicka przykuła Pańską uwagę?
W latach 1960 i 70, gdy uczęszczałem do szkół i kształtowałem swoją wrażliwość, nazwisko Tamary Łempickiej w Polsce nie istniało. Była wzgardzona i pomijana przez oficjalną krytykę. Dziś, dowiadując się, jaki rozgłos towarzyszył jej karierze w jej „złotym” okresie, czyli w Paryżu lat 20. i 30., ale też nadal po wojnie, gdy przebywała w USA, można mieć pewność, że „przeoczenie” artystki takiego formatu było celowe. Chodziło o „obcość klasową” - zarówno samej Łempickiej, jak i środowiska wielkiej burżuazji i arystokracji europejskiej, którego była częścią i który uwieczniała na swych obrazach. Wprost trudno sobie wyobrazić kogoś bardziej irytującego dla zgrzebnych komunistycznych polityków, dla których szczytem elegancji była Irena Dziedzic i festiwal piosenki w Sopocie, niż ta wyniosła Polka obwieszona biżuterią od Cartiera, paradująca w norkach na przyjęciach w Hollywood i będąca na ty z Hemingwayem i Gretą Garbo. I oprócz tego, deklarującą swój antykomunizm, co wypływało z jej doświadczeń w Rosji w czasie rewolucji w 1917 roku.
Któregoś dnia, latem 1975 r. będąc jako student jak zwykle w Londynie i zarabiając myciem garów na Kensingtonie, stanąłem oszołomiony na
wprost jej „Autoportretu w zielonym bugatti”, którym dosłownie
wytapetowano tunel kolejki podziemnej na stacji Charing Cross Road,
gdzie przesiadałem się na inną linię. Tego lata zawitała bowiem
do Victoria i Albert Museum wystawa jej obrazów z Paryża, która
dwa lata wcześniej wywołała tam sensację. Po paru dekadach
zapomnienia, Tamarę Łempicką witano z wielkim rozgłosem znów na
pierwszych stronach europejskich gazet, nazywając ją „królową
Art Déco”.
Do dziś mam tamten numer The Sunday Times z okładką
przedstawiającą jej „Dziewczynę w zielonej sukience” i z
wielkim artykułem na rozkładówce, w którym przypomniano
europejskiej publiczności, kim jest ta zapomniana polska malarka.
Czytając to, odkurzałem w mej głowie jakieś strzępki wiedzy o
niej. Trudno mi było uwierzyć, że polska sztuka współczesna ma
w swej historii takiego formatu artystkę i że kogoś takiego można
tak skutecznie przemilczeć! Nawiasem mówiąc, czytając dziś
tamten artykuł widzę, że angielski dziennikarz wykazywał się
wtedy niewiele większą wiedzą od mojej. Pisał na przykład, że
była naczelną skandalistką Paryża lat dwudziestych i chciała
„spalić Luwr”. A po pierwsze – Paryż dysponował wtedy całym
legionem o wiele większych skandalistek, ze słynną Kiki z
Montparnasse czy markizą Luizą Casati na czele; po drugie – być
może było na świecie parę budowli, które polska malarka chętnie
by spaliła, na przykład Łubianka, siedziba Czerezwyczajki w
Moskwie, gdzie przetrzymywano jej męża – ale na pewno nie był to
Luwr! Miejsce ukochane, w którym spędziła niezliczone godziny
życia, ćwicząc, ćwicząc i ucząc się rysunku w swej
najważniejszej w życiu szkole, jaką była jej własna praca nad
sobą i swym warsztatem.
Tamto
spotkanie z Łempicką w 1975 r. było ziarnem, które padło na
podatny grunt. Zachwyciło mnie jej malarstwo, a że w tamtej
dekadzie Europa przeżywała nawrót zakochania się w sztuce Art
Déco,
obrazy Łempickiej, mimo że pochodzące sprzed pół wieku, zdawały
się takiemu jak ja młokosowi, ubranemu w spodnie-dzwony z Carnaby
Street i słuchającemu Rolling Stonesów, szczytem nowoczesności.
Przez następne lata zajęły mnie jednak inne sprawy, dopiero w 2000
r. gdy w Polsce ukazała się potężna biografia Tamary Łempickiej
autorstwa amerykańskiej dziennikarki Laury Claridge – obecnie
wznowiona, choć wówczas przeszła bez echa - zwrócił się do mnie
pewien polski reżyser filmowy, prywatnie mój przyjaciel, z
propozycją, abym napisał scenariusz filmowy oparty na jej życiu.
Sięgnąłem po tę biografię i zacząłem robić notatki. Potem
sprowadziłem z zagranicy następne książki o Łempickiej i
zacząłem studiować epokę, w której żyła. Nawiązałem kontakt
z jej przyjaciółmi i jej środowiskiem artystycznym, m. in.
kuratorem wielu jej wystaw Alainem Blondelem, nastąpiły też
podróże jej śladami do Francji, Włoch, Meksyku. Scenariusz
filmowy nie powstał, ale za to zaczęła rodzić się powieść „Ja,
Tamara”, która zajęła mi 10 lat życia.
3.
Jej postać
–
Pana zdaniem –
odpycha czy fascynuje?
Przed
paroma miesiącami, krytyk literacki Krzysztof Masłoń w swym
omówieniu mej powieści napisał bardzo trafne zdanie: że udało mi
się stworzyć obraz takiej Łempickiej, którą „najpierw chcemy
potępić, by za chwilę wielbić”. Rzeczywiście, taka dwoistość
towarzyszyła jej przez całe życie. Można było ją tylko
uwielbiać – lub jej nienawidzić, sytuacja pośrednia, obojętna,
była niemożliwa poprzez sam format tej osobowości, intensywność,
z jaką oddziaływała na otoczenie. Jej uroda, przypominająca
gwiazdy filmowe tamtych lat: Kay Francis, Gretę Garbo czy Brigitte
Helm. Wyszukana elegancja ubioru, w którym każdy szczegół był
częścią kompozycji, każdy ruch ciała, chód, gesty rąk, którymi
jakby coś rysowała w powietrzu, nawet jej sposób mówienia: ciemna
barwa głosu mówiącego szybko, namiętnie i to paroma językami na
raz. Jeżdżąc wciąż po świecie i obracając się w
międzynarodowych kręgach, artystka stworzyła też jakby swój
własny język: mieszaninę angielskiego, francuskiego, włoskiego,
lubiła też stosować wtręty rosyjskie i polskie... Do tego jej
inteligencja i dowcip, którym potrafiła rozmówcę zbić z tropu...
Wszystko to sprawiało, że nawet krótkie spotkanie z nią było
pamiętane latami i nikogo nie pozostawiało obojętnym.
4.
Czy jest coś,
co szczególnie
ujęło
Pana w dziełach
malarki?
Bardziej
poszukuję w artystach nie tego, jaką dają odpowiedź, ale jakie
zadają pytanie. Być może po to w ogóle jest sztuka: ma zadawać
pytania, których my sami sobie nie potrafimy sobie zadać, naszym
zgrzebnym codziennym językiem. Dlatego sztuka posługuje się
językiem mimetycznym: naśladuje rzeczywistość, ale nie będąc
nią. Artysta – wraz ze swą osobowością, swym bogactwem myśli,
bagażem doświadczeń – staje między nami a rzeczywistością.
Wskazuje nam, jak to czy tamto on widzi i jak proponuje nam, abyśmy
tak czy inaczej na to spojrzeli. Dlatego taki ważny jest on sam –
artysta – i jego wewnętrzne zmaganie, walka o prawdę wyrazu i
wewnętrzną jakość. To decyduje o procesie jego przezwyciężania
„oporu materii”, o sukcesie lub klęsce jego zapasów z potęgą
naszych przyzwyczajeń i konwenansu; z nalotem kłamstw i
automanipulacji, którym obrastamy w procesie duchowego zgłębiania
własnego ja - niejednokrotnie będąc, podczas tej walki, wrogami
samych siebie.
Ta
walka wewnętrzna, dwoistość, jest bardzo wyraźna u Łempickiej. Z
jednej strony: jej przywiązanie do wielkiej tradycji malarstwa;
kunszt kompozycji, wyrafinowana kolorystyka, nieskazitelny warsztat,
jaki brała od wielkich portrecistów włoskiego i holenderskiego
renesansu, ale zarazem fascynacja tym, co rozbija tę formę i co ma
korzenie w „buncie malarzy” francuskich XIX i XX w., gdy w
dziełach Delacroix, Courbeta a potem zwłaszcza kubistów,
sprzeciwili się dyktatowi malarstwa akademickiego. W 1908 r. wraz z
wystawieniem obrazów Georgesa Braque’a oraz „Panien z Avignonu”
Picassa, nastąpiła prawdziwa rewolucja w tradycyjnym postrzeganiu
świata. Stał się nią kubizm, a potem malarstwo surrealistyczne, aż
po abstrakcjonizm na przełomie lat 1930/40.
Fascynacje
Łempickiej obejmowały w równym stopniu tradycję wielkiego
malarstwa europejskiego, zwłaszcza Renesansu – jeździła przecież
parę razy w roku do Włoch, nigdy nie dość jej było włoskich
muzeów, kaplic, zamków – jak i pragnienie nowości, buntu, z
którym jako nowoczesna, młoda artystka czuła pokrewieństwo
duchowe. Jednak w żadnym razie nie zamierzała niszczyć tradycji,
ale szukała sposobu, jak pogodzić swą miłość do wielkich
artystów świata minionego z nowoczesną wizją, zwłaszcza
kubistyczną, która ją też fascynowała i porywała jej
wyobraźnię. Pojęcie rewolucji, także rewolucji w sztuce – zwłaszcza
po osobistym doświadczeniu „dobrodziejstw” bolszewizmu – było
jej obce. Nie chciała niczego obalać, szukała za to elementów,
które złączyłyby obie te wizje malarskie, pozornie nieprzystające
do siebie. Jak pogodzić gęste krągłości renesansu z kubistyczną
zimną geometrią? Wydałoby się, że to pomysł karkołomny.
Znalazła jednak oparcie w osobach swych dwóch nauczycieli,
wybitnych malarzy francuskich Maurice’a Denisa i André
Lhote’a, wykładających w Académie
Ranson i Académie
de
la Grande Chaumière w Paryżu, do których uczęszczała na początku
lat 1920. Zwłaszcza
dopomógł jej ten drugi, znajdując w Tamarze kontynuatorkę
własnych dociekań: jak kontynuować na sposób pokojowy ewolucję
form malarskich, bez niszczenia tradycji, a wzbogacając jedne
drugimi? Dla poważnych malarzy francuskich tego okresu było to
pytanie coraz bardziej naglące, gdyż z początkiem lat 1920.
nabierał wigoru ocierający się o nihilizm ruch DaDa i jego
pochodne, nawołując właśnie do tego, aby „spalić Luwr”.
Łempicka był na to odporna, zwłaszcza, że bogata w swe rosyjskie
doświadczenia, potrafiła dostrzec w tych wezwaniach do totalnej
rewolucji echa bolszewickie. Tym silniej wiązała się węzłami
lojalności z zagrożonym światem wartości, w których ją
wychowano. Tej jej wierności „przeklętym burżujom” nigdy jej
nie wybaczył przesączony ideami lewackimi tak zwany Lewy Brzeg -
opiniotwórcze kręgi artystów i intelektualistów zaludniających
kawiarnie Deux Magots czy de la Paix na Montparnasse. Tam „wykuwało
się nowe” pod dyktando różnych lewicowych guru w rodzaju Bretona
czy później Sartre’a. Prywatnie, Łempicka przyjaźniła się z
niejednym z nich, ale nigdy nie stała się częścią ich ruchu ani
tym bardziej wyznawczynią wydawanych przez nich w kolejnych
manifestach programów ideowych.
5.
Wydaje się,
że
dziś
byłaby
bardziej akceptowana..?
Och,
pewien jestem, że nie. Nasz świat staje się przecież coraz
bardziej zideologizowany, wolność artystyczna staje się fikcją na
usługach potężnych mediów i korporacji, a nawet partii
politycznych. W świetle tego, co napisałem wyżej, Łempicka byłaby
dziś jeszcze bardziej odizolowana niż była wtedy, w lewicujących
kręgach Lewego Brzegu. Jej wyniosłej postawie byłby coraz bardziej
obcy nasz niewyraźny politycznie światek, w którym lewica miesza
się z prawicą we wspólnych ciemnych interesach i sztukę,
filozofię, literaturę wprzęga się do nich, wynosząc do góry
miernoty kosztem drugich - wartościowych i utalentowanych, ale nie
nadających się „do służby” tym celom. To wszystko odbywa się
w spółce z dziennikarzami czy w ogóle, z korporacjami medialnymi o
niesłychanej potędze, o jakiej w jej czasach nikomu się nie śniło.
Albo tańczysz pod nasz dyktat – mam tu też na myśli np.
feminizm, na który Łempicka reagowała niechęcią czy sprawy
erotyczno-obyczajowe, dziś w jej przypadku rozdmuchiwane do
niebotycznych rozmiarów, choć ona sama traktowała je jako
margines, pomimo swej skłonności do skandalizowania, mieszczącej
się jednak w ówczesnej „paryskiej normie” – albo wynocha, nie
ma ciebie. Dzisiejszy artysta często staje wobec dramatycznego
wyboru, który ona zapamiętała z bolszewickiej Rosji: albo włączy
się do medialnego chóru lansującego „ideę dnia” a nawet
ideologię – albo go się wymazuje. Owszem, do pewnego stopnia ten
ostracyzm istniał też w jej czasach - ona sama bywała jego ofiarą
– ale nie było mowy o takim nasileniu. Trzymajmy się przykładu
czasów komunistycznych: napór ówczesnego „mainstreamu” (były
to wtedy „państwowe środki masowego przekazu” i instytucje
komunistyczne) był też bezlitosny. Istniała jednak oprócz tego
strefa wolnej myśli, np. na Zachodzie. Nie przyjęto ci książki w
Warszawie – mogłeś ją wydać w Paryżu i z jeszcze większym
rozgłosem. Dziś, poprzez niebywały postęp technologiczny ten
medialny terror ma charakter globalny i Łempicka, gdyby chciała
zachować niezależność od nacisków, zwłaszcza ideologicznych –
a ideologii nienawidziła w każdej postaci – mogłaby swe wystawy
urządzać jedynie na jakimś blogu albo na Facebooku... dopóki
komuś by czegoś nie nagadała i by jej nie zbanowano. Poza tym,
pamiętajmy, że ona kierowała się najwyższymi standardami. Jeśli
spadać, to z wysokiego konia – tak mogła brzmieć jej maksyma,
choć upadków nie przewidywała, raczej nieustające zwycięstwa.
Wątpię, czy w dzisiejszej Polsce, rządzonej przez polityków
wyjątkowo miałkiego formatu i wśród pseudo-elit
postkomunistycznego chowu, znalazłaby to, co ją zapładniało, co
ją pobudzało do walki. Wątpliwości te rozszerzyłbym zresztą na
cały rozpadający się na naszych oczach świat, na upadek wartości,
w których nas kiedyś wychowywano i hierarchii, które uważaliśmy
z święte. Myślę, że choć Tamara nie była sentymentalna, to
zapłakałaby widząc motłoch obalający historyczne pomniki w USA
czy puszczane z dymem najpiękniejsze katedry we Francji. Umysł
miała wystarczająco bystry, by widzieć, że to dopiero początek.
6.
Pisanie biografii jest szczególnie trudne z uwagi na ogrom pracy.
Co było
najtrudniejsze w pracy nad powieścią?
Moja
powieść o życiu Tamary Łempickiej nie jest biografią, zawsze to
podkreślam i proszę nie używać tego terminu. Jest to powieść
biograficzna. Najtrudniejsze było dla mnie pomieszczenie ogromu
materiału w książce, która nie powinna przekraczać jakichś
rozsądnych rozmiarów. Kto dziś czyta pięciotomowe powieści?
Wykorzystałem w tym celu bogaty arsenał języka literatury, którym
posługuje się pisarz, choć nie posługuje się nim – a nawet nie
powinien się posługiwać - klasyczny biograf. Do tego, przemawiam
w pierwszej osobie: Ja, Tamara... – przez co mogłem pozwolić
sobie na o wiele więcej niż dokumentalista czy biograf zmuszony
tropić dosłownie każdy szczegół, każdy bilet tramwajowy.
Oczywiście, w narracji powieściowej szczegół też ma ogromne
znaczenie, przypomnijmy słynne ciasteczko maczane w herbacie u
Marcela Prousta. Jednak pisarz może posługiwać się szczegółami
w sposób epifaniczny, żonglować nimi, tworzyć potrzebną dla
potęgi wyrazu mozaikę, przenośnię, parabolę. Weźmy scenę z
mej powieści, gdy babka Tamary skacze z gondoli w fale laguny
weneckiej, aby ratować rysunki wrzucone do wody przez jej
utalentowaną wnuczkę. Do końca nie wiadomo, czy był to
historyczny fakt, czy część wizji Tamary, którą miała o wiele
lat później, siedząc na ławce na brzegu laguny i wspominając
młodość. Te zabiegi powieściowe pozwalają na nielinearność
narracji i pozwalają głębiej wejść w psychikę, czy nawet w
podświadomość bohaterki.
7.
Czy planuje Pan wykorzystać
zdobytą
wiedzę
medyczną
w kolejnych książkach?
Staram
się, aby dwa światy rządzące moim życiem: medycyna i literatura,
nie przenikały się wzajemnie. Moja śp. Matka mawiała, że są to
dwie wielkie damy, które muszę znosić w swoim życiu. Staram się
więc, by nie wchodziły sobie w drogę. Oczywiście, są też
elementy wspólne: np. zmysł obserwacji, który jest fundamentem
dobrej literatury i który jest też niezbędny lekarzowi. Czy dobra
pamięć. Czy umiejętność łączenia odległych, pozornie
niezwiązanych ze sobą faktów.
8.
Czy obecnie pracuje Pan nad jakąś
powieścią?
Ukończyłem
zbieranie materiałów do drugiego tomu losów Tamary i przystępuję
do pisania. Pierwszy tom kończy się w 1939 r., gdy na parę
miesięcy przed wybuchem II Wojny Światowej, Łempicka i jej drugi
mąż, węgierski baron Raul Kuffner, schodzą na ląd w nowojorskim
porcie. Drugi tom rozpoczyna się dalszym ciągiem tej Odysei. Tym
razem z dala od paryskich bulwarów, ale w równie bezlitosnym
„świecie drapaczy chmur”. Czy Tamara wygra kolejną batalię o
siebie - o swą sztukę – tym razem w świecie Andy Warhola i
Jacksona Pollocka? Czy może skończy jako wielka przegrana? Taka
jest dwoistość mego pytania, odpowiednio do dwoistości bohaterki.
Jakie jej cechy obnaży tym razem grunt amerykański? Postaram się,
aby moje odpowiedzi nie były jednoznaczne i żeby każdy z
czytających mógł poszukiwać ich samemu.
Dziękuję za rozmowę i poświęcony czas.
20.07.2020 r.
Grzegorz Musiał
Wywiad powstał we współpracy z Wydawnictwem Zysk i S-ka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz