poniedziałek, 20 lipca 2020

WYWIAD z Grzegorzem Musiałem!

Tamara Łempicka - wybitna, światowej sławy malarka czy skandalistka, która żyła na przekór wszystkiemu i wszystkim? Między innymi tego dowiemy się w rozmowie przeprowadzonej z Grzegorzem Musiałem, poetą i pisarzem, doktorem nauk medycznych. Jego najnowsza książka jest powieścią biograficzną poświęconą najwybitniejszej artystce ubiegłego stulecia.



1. Z wykształcenia jest Pan doktorem nauk medycznych. Skąd wzięło się zainteresowanie malarstwem?

GRZEGORZ MUSIAŁ: Malarstwo towarzyszyło mi od dziecka. W młodości nieźle rysowałem, ale nie rozwijałem tych talentów. Za to gdzie tylko mogłem, odwiedzałem muzea. Wakacyjne wyjazdy rodzinne w góry pozwalały mi poznać Kraków i jego muzea, a częste pobyty u rodziny w Milanówku otwierały przede mną galerie warszawskie. Na pamięć znałem zbiory poznańskie, a także muzeum okręgowe w mojej rodzinnej Bydgoszczy, z niezłym wyborem polskiego malarstwa współczesnego i kolekcją obrazów i grafik Leona Wyczółkowskiego. Do dziś jednym z moich ukochanych obrazów jest namalowana przez niego w 1931r. „Wiosna w Gościeradzu”: z fotelem stojącym przed otwartym na sad oknem, skąd przed chwilą ktoś wyszedł, zostawiając otwartą książkę na parapecie. Okno wypełnia lawina złotego światła, białe czupryny kwitnących w ogrodzie drzew i tiulowa firanka wzdęta do wnętrza pokoju podmuchem wiosennego wiatru. Mało znam obrazów, w których soczewka artysty tak genialnie skupiłaby w drobnym ułamku mądrość, ład i urodę świata.

2. Dlaczego akurat Tamara Łempicka przykuła Pańską uwagę?

W latach 1960 i 70, gdy uczęszczałem do szkół i kształtowałem swoją wrażliwość, nazwisko Tamary Łempickiej w Polsce nie istniało. Była wzgardzona i pomijana przez oficjalną krytykę. Dziś, dowiadując się, jaki rozgłos towarzyszył jej karierze w jej „złotym” okresie, czyli w Paryżu lat 20. i 30., ale też nadal po wojnie, gdy przebywała w USA, można mieć pewność, że „przeoczenie” artystki takiego formatu było celowe. Chodziło o „obcość klasową” - zarówno samej Łempickiej, jak i środowiska wielkiej burżuazji i arystokracji europejskiej, którego była częścią i który uwieczniała na swych obrazach. Wprost trudno sobie wyobrazić kogoś bardziej irytującego dla zgrzebnych komunistycznych polityków, dla których szczytem elegancji była Irena Dziedzic i festiwal piosenki w Sopocie, niż ta wyniosła Polka obwieszona biżuterią od Cartiera, paradująca w norkach na przyjęciach w Hollywood i będąca na ty z Hemingwayem i Gretą Garbo. I oprócz tego, deklarującą swój antykomunizm, co wypływało z jej doświadczeń w Rosji w czasie rewolucji w 1917 roku.

Któregoś dnia, latem 1975 r. będąc jako student jak zwykle w Londynie i zarabiając myciem garów na Kensingtonie, stanąłem oszołomiony na wprost jej „Autoportretu w zielonym bugatti”, którym dosłownie wytapetowano tunel kolejki podziemnej na stacji Charing Cross Road, gdzie przesiadałem się na inną linię. Tego lata zawitała bowiem do Victoria i Albert Museum wystawa jej obrazów z Paryża, która dwa lata wcześniej wywołała tam sensację. Po paru dekadach zapomnienia, Tamarę Łempicką witano z wielkim rozgłosem znów na pierwszych stronach europejskich gazet, nazywając ją „królową Art Déco”. Do dziś mam tamten numer The Sunday Times z okładką przedstawiającą jej „Dziewczynę w zielonej sukience” i z wielkim artykułem na rozkładówce, w którym przypomniano europejskiej publiczności, kim jest ta zapomniana polska malarka. Czytając to, odkurzałem w mej głowie jakieś strzępki wiedzy o niej. Trudno mi było uwierzyć, że polska sztuka współczesna ma w swej historii takiego formatu artystkę i że kogoś takiego można tak skutecznie przemilczeć! Nawiasem mówiąc, czytając dziś tamten artykuł widzę, że angielski dziennikarz wykazywał się wtedy niewiele większą wiedzą od mojej. Pisał na przykład, że była naczelną skandalistką Paryża lat dwudziestych i chciała „spalić Luwr”. A po pierwsze – Paryż dysponował wtedy całym legionem o wiele większych skandalistek, ze słynną Kiki z Montparnasse czy markizą Luizą Casati na czele; po drugie – być może było na świecie parę budowli, które polska malarka chętnie by spaliła, na przykład Łubianka, siedziba Czerezwyczajki w Moskwie, gdzie przetrzymywano jej męża – ale na pewno nie był to Luwr! Miejsce ukochane, w którym spędziła niezliczone godziny życia, ćwicząc, ćwicząc i ucząc się rysunku w swej najważniejszej w życiu szkole, jaką była jej własna praca nad sobą i swym warsztatem.

Tamto spotkanie z Łempicką w 1975 r. było ziarnem, które padło na podatny grunt. Zachwyciło mnie jej malarstwo, a że w tamtej dekadzie Europa przeżywała nawrót zakochania się w sztuce Art Déco, obrazy Łempickiej, mimo że pochodzące sprzed pół wieku, zdawały się takiemu jak ja młokosowi, ubranemu w spodnie-dzwony z Carnaby Street i słuchającemu Rolling Stonesów, szczytem nowoczesności. Przez następne lata zajęły mnie jednak inne sprawy, dopiero w 2000 r. gdy w Polsce ukazała się potężna biografia Tamary Łempickiej autorstwa amerykańskiej dziennikarki Laury Claridge – obecnie wznowiona, choć wówczas przeszła bez echa - zwrócił się do mnie pewien polski reżyser filmowy, prywatnie mój przyjaciel, z propozycją, abym napisał scenariusz filmowy oparty na jej życiu. Sięgnąłem po tę biografię i zacząłem robić notatki. Potem sprowadziłem z zagranicy następne książki o Łempickiej i zacząłem studiować epokę, w której żyła. Nawiązałem kontakt z jej przyjaciółmi i jej środowiskiem artystycznym, m. in. kuratorem wielu jej wystaw Alainem Blondelem, nastąpiły też podróże jej śladami do Francji, Włoch, Meksyku. Scenariusz filmowy nie powstał, ale za to zaczęła rodzić się powieść „Ja, Tamara”, która zajęła mi 10 lat życia.

3. Jej postać Pana zdaniem odpycha czy fascynuje?

Przed paroma miesiącami, krytyk literacki Krzysztof Masłoń w swym omówieniu mej powieści napisał bardzo trafne zdanie: że udało mi się stworzyć obraz takiej Łempickiej, którą „najpierw chcemy potępić, by za chwilę wielbić”. Rzeczywiście, taka dwoistość towarzyszyła jej przez całe życie. Można było ją tylko uwielbiać – lub jej nienawidzić, sytuacja pośrednia, obojętna, była niemożliwa poprzez sam format tej osobowości, intensywność, z jaką oddziaływała na otoczenie. Jej uroda, przypominająca gwiazdy filmowe tamtych lat: Kay Francis, Gretę Garbo czy Brigitte Helm. Wyszukana elegancja ubioru, w którym każdy szczegół był częścią kompozycji, każdy ruch ciała, chód, gesty rąk, którymi jakby coś rysowała w powietrzu, nawet jej sposób mówienia: ciemna barwa głosu mówiącego szybko, namiętnie i to paroma językami na raz. Jeżdżąc wciąż po świecie i obracając się w międzynarodowych kręgach, artystka stworzyła też jakby swój własny język: mieszaninę angielskiego, francuskiego, włoskiego, lubiła też stosować wtręty rosyjskie i polskie... Do tego jej inteligencja i dowcip, którym potrafiła rozmówcę zbić z tropu... Wszystko to sprawiało, że nawet krótkie spotkanie z nią było pamiętane latami i nikogo nie pozostawiało obojętnym.

4. Czy jest coś, co szczególnie ujęło Pana w dziełach malarki?

Bardziej poszukuję w artystach nie tego, jaką dają odpowiedź, ale jakie zadają pytanie. Być może po to w ogóle jest sztuka: ma zadawać pytania, których my sami sobie nie potrafimy sobie zadać, naszym zgrzebnym codziennym językiem. Dlatego sztuka posługuje się językiem mimetycznym: naśladuje rzeczywistość, ale nie będąc nią. Artysta – wraz ze swą osobowością, swym bogactwem myśli, bagażem doświadczeń – staje między nami a rzeczywistością. Wskazuje nam, jak to czy tamto on widzi i jak proponuje nam, abyśmy tak czy inaczej na to spojrzeli. Dlatego taki ważny jest on sam – artysta – i jego wewnętrzne zmaganie, walka o prawdę wyrazu i wewnętrzną jakość. To decyduje o procesie jego przezwyciężania „oporu materii”, o sukcesie lub klęsce jego zapasów z potęgą naszych przyzwyczajeń i konwenansu; z nalotem kłamstw i automanipulacji, którym obrastamy w procesie duchowego zgłębiania własnego ja - niejednokrotnie będąc, podczas tej walki, wrogami samych siebie.

Ta walka wewnętrzna, dwoistość, jest bardzo wyraźna u Łempickiej. Z jednej strony: jej przywiązanie do wielkiej tradycji malarstwa; kunszt kompozycji, wyrafinowana kolorystyka, nieskazitelny warsztat, jaki brała od wielkich portrecistów włoskiego i holenderskiego renesansu, ale zarazem fascynacja tym, co rozbija tę formę i co ma korzenie w „buncie malarzy” francuskich XIX i XX w., gdy w dziełach Delacroix, Courbeta a potem zwłaszcza kubistów, sprzeciwili się dyktatowi malarstwa akademickiego. W 1908 r. wraz z wystawieniem obrazów Georgesa Braque’a oraz „Panien z Avignonu” Picassa, nastąpiła prawdziwa rewolucja w tradycyjnym postrzeganiu świata. Stał się nią kubizm, a potem malarstwo surrealistyczne, aż po abstrakcjonizm na przełomie lat 1930/40.

Fascynacje Łempickiej obejmowały w równym stopniu tradycję wielkiego malarstwa europejskiego, zwłaszcza Renesansu – jeździła przecież parę razy w roku do Włoch, nigdy nie dość jej było włoskich muzeów, kaplic, zamków – jak i pragnienie nowości, buntu, z którym jako nowoczesna, młoda artystka czuła pokrewieństwo duchowe. Jednak w żadnym razie nie zamierzała niszczyć tradycji, ale szukała sposobu, jak pogodzić swą miłość do wielkich artystów świata minionego z nowoczesną wizją, zwłaszcza kubistyczną, która ją też fascynowała i porywała jej wyobraźnię. Pojęcie rewolucji, także rewolucji w sztuce  – zwłaszcza po osobistym doświadczeniu „dobrodziejstw” bolszewizmu – było jej obce. Nie chciała niczego obalać, szukała za to elementów, które złączyłyby obie te wizje malarskie, pozornie nieprzystające do siebie. Jak pogodzić gęste krągłości renesansu z kubistyczną zimną geometrią? Wydałoby się, że to pomysł karkołomny. Znalazła jednak oparcie w osobach swych dwóch nauczycieli, wybitnych malarzy francuskich Maurice’a Denisa i André Lhote’a, wykładających w Académie Ranson i Académie de la Grande Chaumière w Paryżu, do których uczęszczała na początku lat 1920. Zwłaszcza dopomógł jej ten drugi, znajdując w Tamarze kontynuatorkę własnych dociekań: jak kontynuować na sposób pokojowy ewolucję form malarskich, bez niszczenia tradycji, a wzbogacając jedne drugimi? Dla poważnych malarzy francuskich tego okresu było to pytanie coraz bardziej naglące, gdyż z początkiem lat 1920. nabierał wigoru ocierający się o nihilizm ruch DaDa i jego pochodne, nawołując właśnie do tego, aby „spalić Luwr”. Łempicka był na to odporna, zwłaszcza, że bogata w swe rosyjskie doświadczenia, potrafiła dostrzec w tych wezwaniach do totalnej rewolucji echa bolszewickie. Tym silniej wiązała się węzłami lojalności z zagrożonym światem wartości, w których ją wychowano. Tej jej wierności „przeklętym burżujom” nigdy jej nie wybaczył przesączony ideami lewackimi tak zwany Lewy Brzeg - opiniotwórcze kręgi artystów i intelektualistów zaludniających kawiarnie Deux Magots czy de la Paix na Montparnasse. Tam „wykuwało się nowe” pod dyktando różnych lewicowych guru w rodzaju Bretona czy później Sartre’a. Prywatnie, Łempicka przyjaźniła się z niejednym z nich, ale nigdy nie stała się częścią ich ruchu ani tym bardziej wyznawczynią wydawanych przez nich w kolejnych manifestach programów ideowych. 


5. Wydaje się, że dziś byłaby bardziej akceptowana..?

Och, pewien jestem, że nie. Nasz świat staje się przecież coraz bardziej zideologizowany, wolność artystyczna staje się fikcją na usługach potężnych mediów i korporacji, a nawet partii politycznych. W świetle tego, co napisałem wyżej, Łempicka byłaby dziś jeszcze bardziej odizolowana niż była wtedy, w lewicujących kręgach Lewego Brzegu. Jej wyniosłej postawie byłby coraz bardziej obcy nasz niewyraźny politycznie światek, w którym lewica miesza się z prawicą we wspólnych ciemnych interesach i sztukę, filozofię, literaturę wprzęga się do nich, wynosząc do góry miernoty kosztem drugich - wartościowych i utalentowanych, ale nie nadających się „do służby” tym celom. To wszystko odbywa się w spółce z dziennikarzami czy w ogóle, z korporacjami medialnymi o niesłychanej potędze, o jakiej w jej czasach nikomu się nie śniło. Albo tańczysz pod nasz dyktat – mam tu też na myśli np. feminizm, na który Łempicka reagowała niechęcią czy sprawy erotyczno-obyczajowe, dziś w jej przypadku rozdmuchiwane do niebotycznych rozmiarów, choć ona sama traktowała je jako margines, pomimo swej skłonności do skandalizowania, mieszczącej się jednak w ówczesnej „paryskiej normie” – albo wynocha, nie ma ciebie. Dzisiejszy artysta często staje wobec dramatycznego wyboru, który ona zapamiętała z bolszewickiej Rosji: albo włączy się do medialnego chóru lansującego „ideę dnia” a nawet ideologię – albo go się wymazuje. Owszem, do pewnego stopnia ten ostracyzm istniał też w jej czasach - ona sama bywała jego ofiarą – ale nie było mowy o takim nasileniu. Trzymajmy się przykładu czasów komunistycznych: napór ówczesnego „mainstreamu” (były to wtedy „państwowe środki masowego przekazu” i instytucje komunistyczne) był też bezlitosny. Istniała jednak oprócz tego strefa wolnej myśli, np. na Zachodzie. Nie przyjęto ci książki w Warszawie – mogłeś ją wydać w Paryżu i z jeszcze większym rozgłosem. Dziś, poprzez niebywały postęp technologiczny ten medialny terror ma charakter globalny i Łempicka, gdyby chciała zachować niezależność od nacisków, zwłaszcza ideologicznych – a ideologii nienawidziła w każdej postaci – mogłaby swe wystawy urządzać jedynie na jakimś blogu albo na Facebooku... dopóki komuś by czegoś nie nagadała i by jej nie zbanowano. Poza tym, pamiętajmy, że ona kierowała się najwyższymi standardami. Jeśli spadać, to z wysokiego konia – tak mogła brzmieć jej maksyma, choć upadków nie przewidywała, raczej nieustające zwycięstwa. Wątpię, czy w dzisiejszej Polsce, rządzonej przez polityków wyjątkowo miałkiego formatu i wśród pseudo-elit postkomunistycznego chowu, znalazłaby to, co ją zapładniało, co ją pobudzało do walki. Wątpliwości te rozszerzyłbym zresztą na cały rozpadający się na naszych oczach świat, na upadek wartości, w których nas kiedyś wychowywano i hierarchii, które uważaliśmy z święte. Myślę, że choć Tamara nie była sentymentalna, to zapłakałaby widząc motłoch obalający historyczne pomniki w USA czy puszczane z dymem najpiękniejsze katedry we Francji. Umysł miała wystarczająco bystry, by widzieć, że to dopiero początek.

6. Pisanie biografii jest szczególnie trudne z uwagi na ogrom pracy. Co było najtrudniejsze w pracy nad powieścią?

Moja powieść o życiu Tamary Łempickiej nie jest biografią, zawsze to podkreślam i proszę nie używać tego terminu. Jest to powieść biograficzna. Najtrudniejsze było dla mnie pomieszczenie ogromu materiału w książce, która nie powinna przekraczać jakichś rozsądnych rozmiarów. Kto dziś czyta pięciotomowe powieści? Wykorzystałem w tym celu bogaty arsenał języka literatury, którym posługuje się pisarz, choć nie posługuje się nim – a nawet nie powinien się posługiwać - klasyczny biograf. Do tego, przemawiam w pierwszej osobie: Ja, Tamara... – przez co mogłem pozwolić sobie na o wiele więcej niż dokumentalista czy biograf zmuszony tropić dosłownie każdy szczegół, każdy bilet tramwajowy. Oczywiście, w narracji powieściowej szczegół też ma ogromne znaczenie, przypomnijmy słynne ciasteczko maczane w herbacie u Marcela Prousta. Jednak pisarz może posługiwać się szczegółami w sposób epifaniczny, żonglować nimi, tworzyć potrzebną dla potęgi wyrazu mozaikę, przenośnię, parabolę. Weźmy scenę z mej powieści, gdy babka Tamary skacze z gondoli w fale laguny weneckiej, aby ratować rysunki wrzucone do wody przez jej utalentowaną wnuczkę. Do końca nie wiadomo, czy był to historyczny fakt, czy część wizji Tamary, którą miała o wiele lat później, siedząc na ławce na brzegu laguny i wspominając młodość. Te zabiegi powieściowe pozwalają na nielinearność narracji i pozwalają głębiej wejść w psychikę, czy nawet w podświadomość bohaterki.

7. Czy planuje Pan wykorzystać zdobytą wiedzę medyczną w kolejnych książkach?

Staram się, aby dwa światy rządzące moim życiem: medycyna i literatura, nie przenikały się wzajemnie. Moja śp. Matka mawiała, że są to dwie wielkie damy, które muszę znosić w swoim życiu. Staram się więc, by nie wchodziły sobie w drogę. Oczywiście, są też elementy wspólne: np. zmysł obserwacji, który jest fundamentem dobrej literatury i który jest też niezbędny lekarzowi. Czy dobra pamięć. Czy umiejętność łączenia odległych, pozornie niezwiązanych ze sobą faktów.

8. Czy obecnie pracuje Pan nad jakąś powieścią?

Ukończyłem zbieranie materiałów do drugiego tomu losów Tamary i przystępuję do pisania. Pierwszy tom kończy się w 1939 r., gdy na parę miesięcy przed wybuchem II Wojny Światowej, Łempicka i jej drugi mąż, węgierski baron Raul Kuffner, schodzą na ląd w nowojorskim porcie. Drugi tom rozpoczyna się dalszym ciągiem tej Odysei. Tym razem z dala od paryskich bulwarów, ale w równie bezlitosnym „świecie drapaczy chmur”. Czy Tamara wygra kolejną batalię o siebie - o swą sztukę – tym razem w świecie Andy Warhola i Jacksona Pollocka? Czy może skończy jako wielka przegrana? Taka jest dwoistość mego pytania, odpowiednio do dwoistości bohaterki. Jakie jej cechy obnaży tym razem grunt amerykański? Postaram się, aby moje odpowiedzi nie były jednoznaczne i żeby każdy z czytających mógł poszukiwać ich samemu. 

Dziękuję za rozmowę i poświęcony czas.

20.07.2020 r. 

Grzegorz Musiał



Wywiad powstał we współpracy z Wydawnictwem Zysk i S-ka.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz