Koniec wakacji, zapewne dla większości niezbyt udany, z powodu trwającej pandemii, to czas powrotów w rodzinne strony. Mam nadzieję, że wszyscy dotarliście bezpiecznie do swoich domów. Z okazji nadchodzącego nowego roku szkolnego pomyślałam, że opowiem Wam, jak to było u mnie z lekturami. Czy czytałam? Które nie i dlaczego? Jakie tytuły szczególnie zapadły mi w pamięć?
Z tego miejsca chciałabym również serdecznie pozdrowić wszystkich moich polonistów, którzy zaszczepili we mnie bakcyla odnośnie do poprawności językowej. Jako niedoszły nauczyciel mogę również wypowiedzieć się o obecnym nauczaniu zdalnym. Rozumiem, że dla części osób, która nie ma w domu komputera, nauka w takiej formie jest utrudniona. Z drugiej strony jest to rozwiązanie wygodniejsze, a przede wszystkim bezpieczniejsze w dobie codziennego wzrostu zakażeń koronawirusem. Popieram tę formę nauczania. Osobiście od zawsze wychodziłam z założenia: „co da się zrobić zdalnie - zróbcie zdalnie” i nauka jest najlepszym tego przykładem.
Trudne początki - szkoła podstawowa
Miałam to szczęście, że przez całe sześć lat uczyłam się indywidualnie, w domu. W drugiej klasie chodziłam tylko na religię. W klasach 1-3 lektury czytała mi mama (niektóre). Klasa piąta okazała się dla mnie koszmarem, a nazywał się on „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza, którego nie przeczytałam. Nudna lektura i do dziś gardzę powieściami przygodowymi (wyjątek robię dla Juliusza Verne'a w oryginale). Podobał mi się „Tajemniczy ogród”, który czytałam nawet będąc w szpitalu. Nie byłam w stanie znieść dla odmiany ani „Chłopców z Placu Broni”, ani „Dzieci z Bullerbyn”. Kto wie, może już wtedy wiedziałam, że książki przygodowe nie są dla mnie? Aż wreszcie nadeszła klasa szósta i rewelacyjny „Szatan z siódmej klasy”. Też przygodowa, ale prawdopodobnie z uwagi na miejsce akcji wydała mi się wówczas ciekawsza. Z całej szkoły podstawowej chyba tylko te dwie lektury przypadły mi do gustu, skoro je pamiętam.
Trochę lepiej - gimnazjum
Tutaj mogę od razu się pochwalić, że o ile podchodziły mi powieści Małgorzaty Musierowicz, o tyle również przeczytałam „Krzyżaków”, trudniej, ale się udało. Podobnie z „Romeo i Julią”, ale już po tym dramacie wiedziałam, że romanse również nie będą leżeć w mojej naturze. Męczyłam - i zmęczyłam - „Pana Tadeusza” (relacja na równi z pozostałymi wymienionymi). Nie przepadałam za Molierem. Pamiętam, że z całych trzech lat najbardziej odpowiadał mi ten najcięższy kaliber - II wojna światowa, więc i Aleksander Kamiński, i Miron Białoszewski. nie miałam problemu. Nie przypominam sobie natomiast lektury nieprzeczytanej. :)
Prawie idealnie - liceum
Samego języka polskiego najlepiej nie wspominam (główny czynnik stresu, przepłaciłam nerwicą serca w 2014 roku). Klasa pierwsza obfitowała w średnio interesujące lektury. W jeden dzień potrafiłam przeczytać „Cierpienia młodego Wertera” J. W. Goethego, byłam nim skrajnie dobita, ale pomagałam innym. Molier nadal mnie do siebie nie przekonał. „Król Edyp” był znośny.
Klasa druga, czyli dużo, grubo i w większości dobrze. Jedyną lekturą, której nie przeczytałam, był nieszczęsny „Potop”. Lubiłam i „Chłopów”, uwielbiałam „Lalkę” (do tej pory to jedyny strawny romans). Adam Mickiewicz nadal był u mnie na czarnej liście, czego nie mogłam już powiedzieć o Juliuszu Słowackim. Stefan Żeromski to dla mnie trudna relacja. „Ludzie bezdomni” - w porządku, ale „Przedwiośnia” już nie cierpiałam. Stanisław Wyspiański - podobnie, chociaż przeczytany.
Klasa trzecia była smutna, bo znowu tematykę zdominowała II wojna światowa. Książki Hanny Krall pamiętam (nie wiem, co tam się może podobać), Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Sławomira Mrożka pamiętam do tej pory. Do tego genialne „Ferdydurke”, którego problematykę musiałam tłumaczyć ludziom na korytarzach. Nie cierpiałam dla odmiany prozy Zofii Nałkowskiej. Łzawy, słaby romans, który mnie po prostu usypał. Jest tyle dobrych książek, że „Granicę” można wymienić np. na „Dywizjon 303”! Podobał mi się dodatkowo „Proces”, do którego obecnie dość często nawiązuję w swoich tekstach, nie wspominając już o „Dżumie”, czytanej dwa razy. Przeczytałam wszystkie, ale najgorzej było powtórzyć i zebrać wszystkie informacje w spójną całość.
Tak wyglądało moje starcie z lekturami szkolnymi. Raczej korzystnie, mając na uwadze fakt, że jeszcze wtedy nie czytałam książek w takich ilościach. Po upływie kilku lat stwierdzam, że nie chciałabym wrócić do żadnego etapu. Szkoła to zawsze były kaskady łez, stresu i trzymanie się na uboczu. bo emocjonalnie przewyższałam resztę. Inni jeszcze się nie wyszumieli, ja już widziałam siebie na studiach, mając piętnaście lat np. i pisałam wiersze (kilka się chyba zachowało). Dziś nie żałuję. I tak z tamtymi ludźmi nie miałam wspólnych tematów, były za to odmienne temperamenty. Widocznie to nie moje towarzystwo.
Dajcie znać, jak u Was wyglądały zmagania czytelnicze w szkole. Może gdzieś jesteśmy podobni.
Kiedy byłam w podstawówce i gimnazjum, to uwielbiałam czytać książki Małgorzaty Musierowicz i to je wypożyczałam sobie w bibliotece zamiast lektur:D W liceum wcale nie czytałam obowiązkowych lektur, bo mi się nie chciało, dopiero pod koniec studiów zaczęłam powoli czytać książki i lubić je coraz bardziej, a teraz 5 lat po studiach czytam je już nałogowo:)
OdpowiedzUsuń